Béton brut

Czerwone śmierdzi zbukiem
⌜ Literatura ⌟

2013-06-25

Ostatnio dużo rozmyślam o szczęściu. To normalne: spragnieni chcą wody, głodni posiłku, a nieszczęśliwi się wygadać. Próbowałem wrócić do momentu, kiedy byłem świadomie szczęśliwy; bycie nieświadomie szczęśliwym, pijanym, zaćpanym, czy po prostu wsiąść do tramwaju pięć minut przed ulewą, jest łatwe.

Kiedy jesteś szczęśliwy, świadomie widzisz miejsce, w którym nie byłeś, a teraz jesteś. A kiedy już znów przestaniesz, bo świat jest kiepskim brokerem i zwykle przychodzi grać z parą dziewiątek, możesz zaznaczyć to miejsce, by móc wrócić do niego w noc, kiedy nie możesz zasnąć, a książka, którą czytasz, ma w pierwszym rozdziale śmierć księdza i nic nie wydaje się dość dobre.

Ostatnio dużo rozmyślam o szczęściu i próbuję destylować je tak, żeby móc zakupić odpowiednie składniki w markecie, a potem stanąć o odpowiedniej godzinie i w odpowiednim miejscu, powiedzieć „O! To tu”.

Najłatwiej jest znaleźć takie chwile w młodości, młodość jest zawsze w trybie samoczynnego rozgrzeszania. Każda zła historia zakończona „ale miałem wtedy naście lat” zyskuje status przypowiastki, ludowej mądrości, nauki, z którą można iść przez życie. Historia, o której pomyślałem, nie jest zła, jest zwyczajnie głupia. Jest szczeniacka i niewinna. I ma wyraźną zakładkę, na której mogę odczytać „świadomie szczęśliwy”.

Było wczesne lato, wakacje stały się już częścią naszej świadomości. Jeszcze coś zadawali, ale nikt już się nie martwił, poza tymi, którzy musieli poprawiać oceny. Byłem w tym podwójnie szczęśliwy, gdyż lekcji zwykle nie odrabiałem, a rok kończyłem z bardzo dobrym świadectwem. Pierwszy raz w życiu. Po szkole poszliśmy na rowery. Ja i sześć dziewczyn z naszej klasy. Tu mógłbym praktycznie skończyć, bo jako niezbyt popularny dzieciak, który bawił się w komputery i miał tylko jedną podkoszulkę z Van Dammem, nie mogłem trafić lepiej. Nawet teraz, gdy to piszę, wydaje mi się, że kłamię.

Prawa narracji są jednak nieubłagane i niedaleko lokalnego domu kultury, w którym puszczali nam pirackie wersje „Rybki zwanej Wandą” 1 i „Jurassic Park”, mojemu rowerowi odpadł pedał. Nic, co można naprawić. Chwilowo wstrzymany peleton koleżanek otoczył mnie, a ja myślałem tylko, jak wybrnąć z tej sytuacji, która za chwilę pozbawi mnie tej jedynej okazji na bycie zaakceptowanym nie tylko jako wartościowy bramkarz (numer dwa w szkole, ale tylko dlatego, że nie miałem serca prosić o strój i broniłem w rękawicach ochronnych dla budowlańców podkradanych Ojcu) i znawca asemblera 6502, ale jako kolega z którym można iść na rower.

Nie znajdując rozwiązania, zaciągnąłem rower w krzaki i z determinacją oświadczyłem, że mogę bez problemu biec obok. Zimą trenowałem zwykle lekkoatletykę, bo bronienie bramki na skamieniałej ziemi nie należało do przyjemności. Byłem pewny siebie. Po kilometrowym podjeździe rozpocząłem proces znany tylko fizjologom zajmującym się polskim sportem: oddychałem rękawami i marzyłem o możliwości szybkiego wyrzygania się w krzakach. Determinacja warta lepszego celu pchała mnie jednak do przodu. Kiedy dziewczyny wreszcie się zatrzymały, a ja doczłapałem na wpół martwy, podpierając się na wietrze, zebrałem nawet kilka komplementów. Pewnie coś w stylu „dobrze, że nie umarłeś”, ale mógłbym im potakiwać choćby i pół godziny. Tyle mniej więcej – zgadywałem – potrzeba, żebym mógł zrobić następny krok.

Podczas mojej (usprawiedliwionej) nieobecności wśród koleżanek narodziło się kilka pomysłów na dalszy ciąg dnia. Część chciała wracać na jakiś serial, jedna stwierdziła, że jest w sąsiedztwie swojej babci i złoży jej niezapowiedzianą wizytę. Ostatecznie na placu pozostałem ja i Julia, która stwierdziła, że pojedzie do Moniki po zeszyty do chemii. Monika mieszka rzut kamieniem ode mnie, zaproponowałem więc, że pobiegnę. Popatrzyła na mnie tymi swoimi oczami i powiedziała, że jest zbyt zmęczona, aby jechać taki kawał, ale możemy pojechać razem na jednym rowerze. Ach, ta cudowna Julia. Dlatego się w niej kochałem. Wszyscy się w niej kochali. Jechaliśmy więc, ja skoncentrowany na trasie, w stanie, który będę mógł nazwać dopiero w przyszłości, po pierwszych eksperymentach z narkotykami i ona, z czarnym warkoczem do pasa, opalona na oliwkowo, opowiadająca o jakiś zatargach z przyjaciółką.

Operacja „Zeszyt” przebiegła sprawnie, Monika, od której zawsze się odpisywało, przywykła do traktowania swoich zeszytów jako dobra publicznego. Julia wyszła przed bramę, gdzie czekałem, imaginując sobie, że ten dzień mógłby być lepszy tylko gdyby zza rogu wyskoczył na mnie trener seniorskiej drużyny ŁKS-u i powiedział, że podziwia mnie i chce, abym stanął między słupkami.

To było kilka zeszytów. Julia zapytała mnie, czy mam gdzie je przechować. Wzruszyłem ramionami. Po nieudanych próbach z kieszeniami szortów uniosła palec ku niebu w geście triumfu pomysłowości nad materią. Złapała za podkoszulkę, przytrzymała ją brodą i wsadziła zeszyty za szorty. Zapytała, czy jedziemy. Trawiłem jeszcze przez chwilę ostatnie dziesięć sekund. Wykreśliłem trenera ŁKS-u z listy życzeń na dziś. Przytaknąłem.

Jechaliśmy więc, odprawiając rytuał zgadywania, jakiego koloru będzie mijany ściek wielkiej fabryki farbującej ubrania. „Śmierdzi zbukiem” – powiedziałem – „Zbukiem śmierdzi czerwony”. Lata praktyki. Wreszcie zdobyłem się na odwagę, zwolniłem, żeby móc słyszeć dobrze odpowiedzi.

– No, tego. Czy Ty dziś nie założyłaś biustonosza?
– Co? A skąd wiesz?

Po chwili dostałem kuksańca i musieliśmy zatrzymać się, żeby się wyśmiać. Poprosiła, żebym nikomu nie mówił. Zgodziłem się. Dlatego teraz zapisuję to dla kilku tysięcy ludzi. Ale miałem wtedy naście lat.

  1. Aleśmy się zaśmiewali z motywu „Nie dotykaj jego kutasa”, wychowawczyni mniej
QR for Czerwone śmierdzi zbukiem