Béton brut

Kocpiskr

2013-08-30

Działo się to w najlepszej z krain. Krainie, gdzie pomarańcze są wielkie jak głowy, a głowy obywateli też są większe, wypchane pomysłami. Niedaleko granicy, w przytulnym studio pełnym kreatywnego rozgardiaszu, wygodnych foteli i sieci bezprzewodowych o identyfikatorach tak pomysłowych, że od śmiechu bolała głowa, pomieszczenie biurowe podnajmował biedny właściciel firmy rozbiegowej. Nasz bohater nie miał na świecie nikogo – żadnego mentora, żadnego kapitalisty wysokiego ryzyka, nawet liczbę ludzi w jego sieciach społecznościowych można było policzyć na palcach jednej ręki.

Niezrażony tym budził się ze snu, by zapadać w sen na jawie, sen o przyszłych sukcesach jego platformy do sortowania grochu: Kocpiskr. Wiedział, że każdy, nawet najmniejszy krok przybliża go do celu, dlatego z pokorą przyjmował przeróżne prace, do których zmuszali go inni właściciele firm rozbiegowych. Właściciel studia zamykał go czasem na noc w budynku, by produkował slajdy do prezentacji dla innych rozbiegowych firm, w które zainwestował ciężko odziedziczone dolary. Siedział więc tak, załamywał ręce, bo musiał pracować z PowerPointem, a brzydził się używać plebejskiego systemu Windows i pisał, składał, podkręcał memetyczność, wklejając rozmaite zdjęcia kotów.

Nigdy nie otrzymał za to słowa podzięki, nikt nie zaoferował mu swojej wizytówki.

Nocami, gdy zbierało mu się na łzy, czytał notki na blogach innych rozbiegowców, a tytuły mamiły przyszłością: „Twój pierwszy milion klientów”, „Podnoszenie cen zwiększyło dochód”, „Jedyna droga to IaaPaaSoM” 1. Och, być jak oni, ci, którym się choć trochę udało!

Pewnego pięknego dnia gruchnęła wiadomość: władca lokalnego inkubatora innowacyjności organizuje wielki bal, na którym będzie można poznać przyszłego inwestora. Wszyscy z dostatecznie dużą listą e-mailową powinni stawić się na wezwanie. Zapanował straszny rozgardiasz: chętni rozbiegowicze wydzierali sobie z ręki o numer za małe koszulki, potłuczono kilka par okularów bez szkieł, bardziej zaskoczeni próbowali po cichu i w kącie zapuścić w ekspresowym tempie ironiczny zarost. Gdy wiadomość dotarła do autora Kocpiskr, który dziś dostał wyrok pracy w kuchni, jego serce zabiło szybciej. Teraz albo nigdy!

Kiedy nakrywał do stołu dla innych najemców studia, zatrzymał się na chwilę przy gospodarzu. Ten zmierzył go od stóp do głów i szczeknął: Tak?

Bo ja – zaczął stremowany – chciałem też iść na bal, ten w lokalnym inkubatorze. Wydrukowałem nawet wizytówki – wyciągnął zza pleców szare zawiniątko i trzymał je przed sobą jak tarczę – i chciałbym poznać kogoś, kto pomógłby mi w rozwiązaniu światowego problemu nieprzebranego grochu.

Wydech.

Właściciel ułożył twarz w grzeczny gryśmiech, grymas uśmiechu, który komunikuje, że następne słowa, jakie wypowie, nie będą ani zabawne, ani nawet uprzejme.

– Ho ho, ty? Ukaż no nam swoją stronę, na której lądują żądni rozwiązań klienci! Ile masz nazwisk na swojej liście do beta testów? Słyszeliście? – zwrócił się do niemrawo zbierającej się gromady – Gość chce iść z nami!

– Jako kto? Rozbiegowicze nie potrzebują takich ludzi jak ty. Prawda, że napisałeś Kocpiskr w PHP? Ma sens, chujowy projekt w chujowym języku! – ocenił lokalny ekspert od estetyki programowania – Czasem miną tygodnie zanim napiszę jedną linię kodu. Sztuki nie należy popędzać! Na ramieniu, oprócz syrenki i kotwicy, wytatuował sobie maksymę swojego życia: „Code is poetry”. I wszystko, co koduje, się mu rymuje. Największy jednak jest ambaras, by nazwa klas była tej samej wody, co nazwy metody.

I gdy ośmieszała go lewa strona stołu, prawa zanosiła się śmiechem. Tak samo po zmianie polaryzacji. Na końcu było coś o tym, że nigdy nie znajdzie kapitalisty wysokiego ryzyka, z którym mógłby podzielić się akcjami, ale on już nie słuchał, myślami był przy rozbiegowym samobójstwie, spokojnej pracy w biurze pośród plotek i romansów, gdzie największym problemem jest odwieczny katar przekazywany sobie między działami.

Kiedy zapadł zmierzch, budynek opustoszał. Przy jednym ze stołów świeciła się lampka, przy nim siedziała zmęczona postać, która przeciągała palcem po zostawionej przez resztę liście TODO. Na brzegu stołu stał otwarty laptop. Odpalony edytor, niedokończona linia w index.php błyszczała na czerwono. Niedomknięty nawias, brak średnika.

– Ach, gdybym mógł iść na bal – westchnął do siebie – zamknąłbym wszystkie nawiasy, ponaprawiał wcięcia, miałbym cel.

Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Potem drugi. I głośne przeklinanie. Bohater podszedł do drzwi, przyłożył ucho i – nie słysząc dalszych hałasów – uchylił lekko.

Na progu stał jakiś facet i przyglądał się uważnie podeszwie swojego buta. Stojąc w tej pozycji, uniósł głowę i powiedział z wyrzutem:

– Co się pan gapisz, w gówno wdepnąłem.

– Kim pan jest, jeśli wolno zapytać?

– Możesz mi mówić Dem. De jak Deus, E jak Ex, Em jak Machina. Agencja pracy bezpośredniej zatrudnia nas do, jakby to powiedzieć, przekładania zwrotnicy torów, po których toczą się losy bohaterów. Chyba. Przynajmniej to mam w umowie-zleceniu.

– Aha.

– No tak właśnie. I chciałbym Ci pomóc, oferując to, co mogę najlepszego.

– Czyli?

– Praktycznie nic. Inni mają w budżecie sportowe samochody z warzyw i wyszukane ciuchy, ja osobiście specjalizuję się w cynicznych monologach. Pozwolisz, że zacznę od razu, jest późny wieczór, człowiek chciałby się napić i nie myśleć o pracy.

Dem przestąpił próg i pociągnął młodego kodera za rękaw, usadził go na pierwszym fotelu, wyciągnął papierosa, zapalił i przez chwilę popatrzył pół metra nad głowę swojej ofiary, jakby rozważając, gdzie najpierw ma zatopić nóż szczególnie cynicznej uwagi.

– Po pierwsze myślicie, że wypadliście samemu Stwórcy spod ogona. Holy shit. Każdy z was, ty tu i oni tam, myślą, że świat na serio potrzebuje ich wkładu. Nie, nie myślicie; macie niezbitą pewność, że świat byłby dużo gorszym miejscem bez was. Ta pewność bije z was jak promienie gamma, niszcząc wszystko dookoła, a gdy zbieracie się do kupy, to eksplodujecie jak wielka bomba atomowa sloganów. Mitologię zmyślacie na bieżąco, czerpiąc z nieistniejących mitów lub dobrze zatuszowanych fałszerstw. Nawet nie jesteście tak utalentowani, jak o sobie myślicie. Zobacz, napisałeś pieprzony formularz. Używając przeglądarki, której byś nie stworzył, która działa na systemie, którego nie rozumiesz, który używa protokołów, których byś nie zaprojektował, używając sprzętu, który w ogóle wymyka się świadomości. Ciężko sobie wyobrazić większą bufonadę niż ludzi ślizgających się po powierzchni cudzych dokonań, ludzi mających przekonanie, że to oni tak naprawdę to wszystko domknęli. Postawili kropkę i podpisali się zamaszyście. Jak wojskowa parada dzieci z obdartymi galotami, trzymających swoje pistolety-patyki dumnie prężących piersi do orderów za bohaterskie czyny. Jak podwórkowe drużyny walczące na rynku transferowym, gdzie twardą walutą są kapsle. Że też wam łby nie jebną pod naporem zmyślonej wagi waszych dokonań.

Dem wzruszył ramionami, dając znak, że to koniec. Potem zaciągnął się szybko papierosem i dał znak dłonią, że jeszcze chwila.

– I wiesz co, ja nie wiem, po co ty tu w ogóle siedzisz? Kazali ci zostać? Przecież w oczach Stwórcy wszyscy jesteście równi, oscylujecie w okolicach zera. Idź, zabaw się, rozdaj wizytówki, poszalej. Nie potrzebujesz strojów, nie potrzebujesz zaproszeń, musisz być tylko arogancki. Ale pamiętaj! – Dem uniósł palec ku niebu – Wróć przed dwunastą!

– O dwunastej czar pryśnie?

– Nie, ktoś tak nieobyty nie da rady dłużej wśród zawodowych pijaków. Zapamiętaj moje słowa.

Za Demem zamknęły się drzwi. Dało się zza nich jeszcze usłyszeć ostatnie bluźnierstwo i odgłos szurania butem z podeszwą w gównie.

Taksówka zatrzymała się przed oświetlonym budynkiem. Dookoła przelewała się rzeka ludzi. Z boku stała kolejka do promocji – rejestracja w serwisie za darmową toksykologię krwi. Przez otwarte drzwi słychać było wrzawę. To podekscytowani, pijani ludzie handlowali pomysłami.

Wizytówki przemykały z rąk do rąk. Ludzie łączyli się w pary i przyciszonym głosem rozmawiali o niszowych rynkach będących w zasięgu ręki. Ktoś położył dłoń na ramieniu nowoprzybyłego.

– Kocham, kurwa, fasolę. Fasola, człowieku, to są konopie 2014!

– Przepraszam, chyba mnie pan z kimś pomylił, jestem autorem Kocpiskr, platformy do liczenia grochu. To moja wizytówka.

– Groch, fasola czy jebane mandarynki, detale. To wszystko są strąkowce.

– Są?

– Niech się o to martwi marketing! Tu chodzi o bycie pierwszym na rynku. Widzę w tobie przyszłość, mój chłopcze. Z kimś takim mogę nawet zatańczyć piwota.

– Zatańczyć piwota?

– Choćby i jutro. Cokolwiek. Groch nie idzie? Robimy jeb, ciach, zostawiamy backend, robimy frontend i uruchamiamy subskrypcję na cokolwiek.

– Jak to, na cokolwiek?

– Cokolwiek, rzuć jakiś okropny pomysł!

– Szklane pantofelki?

– Idealne! Zero przepuszczalności powietrza, wywrotka może się zakończyć przecięciem kilku żył, nie da się ich naprawić. A my je co?

– Co?

– A my je pakujemy w slogan: dla aktywnych i odważnych, robimy miesięczną subskrypcję i wartość dodaną, ubezpieczenie, którego można użyć u ortopedy. Win-kurwa-win!

– To bardzo dobry pomysł – ale co z liczeniem grochu? Chciałem się skupić na tym.

– Nie możesz się tak przywiązywać do jednego pomysłu, zrób MVP, niech, ja wiem, coś liczy. I dalej dobrniemy. O, zobacz, która to godzina. To co, po kolejeczce pod ten deal?

Ranek wdarł się przemocą do świata naszego bohatera. Najpierw zlokalizował się na mapie świata. Przy maksymalnym zbliżeniu były to krzaki. W rękach trzymał wizytówki. Rozpoczął powolną drogę do pozycji wyprostowanej i jeżeli można coś powiedzieć, to tyle, że poszło mu lepiej niż Australopitekowi. Rozejrzał się powoli. To będzie długa droga do domu.

Po tygodniu poszukiwań inwestorzy go odnaleźli. Linię szklanych pantofelków kupiło Yahoo!

Jeżeli podobał ci się ten kawałek tekstu możesz zbadać Dramat 2.0. I jeszcze praprzyczyna notki.

  1. Infrastructure as a Platform, as a Service, on Mobile
QR for Kocpiskr