Béton brut

Pixel Heaven 2014
⌜ Literatura ⌟

2014-06-06

Timex
2048

Zacznijmy historię chwilę przed końcem naszej przygody.

Zmierzamy na zachód.

Ja, Ola prowadząca samochód pod wpływem 230ml paskudnej kawy z automatu na stacji benzynowej oraz dwa śpiące na tylnym siedzeniu, pijane cherubinki, tg i Metal.

Uciekamy autostradą przed świtem niedzielnego poranka. Jest trzecia pięćdziesiąt siedem.

* * *

Kiedy obudziłem się dwadzieścia dwie godziny wcześniej, wiedziałem, że będę w paskudnym nastroju. Na biurku stał kufel z niedopitym piwem, znak piątkowej przesady. Wykopałem ze śmieci mniejszą torbę, tę, której używam w sytuacjach, gdy potencjalnie może się pojawić potrzeba dłuższego spaceru. Czasem ucieczki. Wcisnałem do niego trzy notatniki, dwa pióra: jedno za 5,25 PLN, czerwone i w wisienki, którego używam. I drugie, markowe, które noszę tylko dlatego, że otrzymałem je w prezencie, pół talizman, pół wspomnienie innego życia. Nadaje się też jako pojemnik na zapasowy nabój z atramentem.

* * *

Przed budynkiem biura ochroniarz, który palił papierosa, przywitał mnie skinieniem głowy. Nikomu się nie melduję, gdy wchodzę lub wychodzę. Budzenie ochroniarza, który śpi w swojej budce przy dźwiękach ujadania bojowego jamnika, doprowadziło do niepisanego paktu między mną i obsługą budynku. Don’t ask, don’t tell.

Wyjazd na Pixel Heaven się opóźnił. To normalne, już nawet się nie złoszczę, że ludzie nie stawiają sobie bycia na czas za punkt honoru. Zahaczyliśmy jeszcze o moje mieszkanie, gdyż przejęty pakowaniem piór zapomniałem papierosów, a tkwiąc od miesięcy w stanie bankructwa, muszę być ostrożny z folgowaniem swoim nałogom.

Podróż minęła bez większych wydarzeń. Droga Łódź-Warszawa po nowozbudowanej autostradzie jest szybka i nudna jak dania w budach McDonalda. Jedynej rozrywki dostarczył nam teleportujący się Węgier, który przeciął nasze koordynaty czasoprzestrzenne, gdy zatrzymaliśmy się na siku. Madziar pojawił się na chodniku i natychmiast zaofiarował nam okazję – noże kuchenne za jedyne 200 PLN. Metal zaoferował 15 PLN, na co cena spadła do 150 PLN. Targu nie dobito, a sprzedawca, korzystając z naszej nieuwagi, zniknął. Podobno widziano go obok stojących nieopodal tirów.

Odlałem się w krzakach obok darmowej toalety, ponieważ JP100%!

Parking obok miejsca, w którym miała się odbyć impreza, był zatłoczony. Wiedzieliśmy, że trafiliśmy na miejsce, obserwując znaczne nasycenie warszawskich ulic modelem samca, lat 27-40, ubranego wyjściowo w modelu tiszert/dżins, ironiczny zarost fakultatywny.

Innymi słowy, my. Nasi ludzie na ulicach, dookoła. Mogliśmy poprawić średnią, ale Olka powiedziała, że idzie Gdzie Indziej. Nie wiem, czy Gdzie Indziej to popularny klub, ale nie pierwszy raz słyszałem o nim z ust niewiasty.

* * *

I jesteśmy. Dookoła ludzie i hałas. Bilety kupiliśmy w drodze, więc jest dychę taniej na łebka. Do standardowego „badża” otrzymaliśmy gazetki, ale swoją zgubiłem dosłownie w minutę, nawet nie wiem, jak tego dokonałem. Nie będzie więc w tym tekście jej recenzji, poza stwierdzeniem, że jest ekstremalnie zgubywalna.

Impreza ma też program. Są różne gry i konkursy, przemawiają rozmaici matuzalemowie mediów komputerowych, są zaplanowane koncerty. I mam pewność, że nie zobaczę niczego z części oficjalnej. Powinienem iść i to wszystko oglądać, przyjechałem w sumie pod pretekstem uprawiania dziennikarstwa internetowego.

Organizatorzy stają przed problemem wbudowanym w samo jądro imprezy, której tematem jest technologiczne retro: duża część „naturalnej” widowni rekrutuje się z okolic demosceny komputerowej, a demoscena komputerowa nie jest na serio zainteresowana starymi komputerami. Ba, kiedy nadszedł schyłek „starej” sceny, dominującym hasłem zlotów było „Bo scena to nie tylko komputer”.

Ktoś bardziej cyniczny mógłby to przetłumaczyć jako „jak się tu najebać”.

W samym akcie upijania się wśród starych znajomych nie ma niczego złego, gdyby nie to, że niektórzy starają się odgrzać wspomnienia nastoletniej konsumpcji: rzucania butelkami, łapania przypadkowych pań za tyłki, bluzgania na starsze osoby i robienia ogólnego chlewu. Wtedy od razu chcę wyjść z kina, ale jestem tchórzem i sam przechodzę w tryb „kim ja jestem, żeby zwracać uwagę elicie sceny”. Wzruszam ramionami i staram się nawigować z daleka od ludzi, którzy zerwali się z paska dorosłości.

A kiedy jestem już bardzo zmęczony, idę na spacer.

* * *

Rozkopany brzeg Wisły wyłożony był betonowymi płytami, których układ przypominał przegraną sesję Tetrisa. Usiedliśmy na jednej z nich, tej w kształcie „L”, która idealnie nadaje się do ukrycia kontrabandy piwnej, uzyskując widok na bawiącą się na brzegu młodzież i stadion piłkarski, w miarę nowy model z Euro 2012 w biało-czerwoną szachownicę.

Zabawne, że człowiek czasem musi przejechać kilkadziesiąt kilometrów, zapłacić po 40 PLN od łebka, żeby iść gdzieś na betonowe płyty i porozmawiać o życiu z kimś, do kogo spacerem z biura mógłby dojść w 20 minut, góra.

Może to efekt Stolicy? Obaj mamy tu swoje historie, zasypane już piaskiem i obsiane brukwią. „Pamiętasz, kiedy jeszcze było dobrze” — a on protestuje — „Przecież jest dobrze”. Nie musi mnie oszukiwać, nikt, kto pije Łomżę Miodową, nie może mieć dobrze.

* * *

Robię kolejne podejście do party place. Przechodzę szybko rzędami, rzucając okiem na rozstawiony sprzęt. Sekcję Amigową szybko pomijam – wszystko wiem, wszystko znam, a pewnie ¼ wystawionego sprzętu stała u mnie w biurze, żebyśmy mogli grać w SWOS-a.

Znajduję za to Commodore 128D, komputer, który do dziś jest dla mnie najpiękniejszą szybkoliczącą maszyną, jaką wypuszczono w świat. Samo C128[D] było klapą. To tak jak z drugim albumem kapeli, która zadebiutowała genialną płytą dopieszczaną przez lata. Zrobić ośmiobitowy komputer po Commodore 64 to ciężka sprawa.

128D to mój DeLorean. Nie tylko przenosi mnie w przeszłość, ale też trzeba być prawdziwym koneserem, żeby rozpoznać technologiczny łabędzi śpiew.

Nigdy nie siadam przy moim wymarzonym komputerze. Rzucam mu tylko przelotny uśmiech. Wymyśliłem sobie, że będę w niego klikał, kiedy już zdobędę własny. Drogą zakupu, wyłudzenia lub morderstwa. Dzięki temu mam po co żyć.

Commodore
128D

* * *

Jedną z tradycji demosceny jest wynajdywanie miejsc położonych niedaleko właściwej imprezy, nadawanie im marketingowo słusznych nazw i zajmowanie ich w celach konsumpcji i wandalizmu. W tym przypadku był to niedaleki murek ogrodzony od ulicy krzakami, nazywany Pixel Hell.

Szukałem znajomych, a znalazłem coś lepszego. Pośród małego zgromadzenia klęczał Jon Hare i podpisywał seryjnie podsuwane mu pudełka gier, które jego firma, Sensible Software, wyprodukowała w złotych latach Amigi. Ominąłem tłumek i przez murek podałem mu rękę, a kiedy on — przyzwyczajony do fanów — odwzajemnił mój uścisk, powiedziałem to, co zawsze chciałem mu powiedzieć.

— Zniszczyłeś mi życie, Jon.

Mój angielski przełączył się w tryb „praktycznie zrozumiały” i zacząłem tłumaczyć, jak bardzo pochłonęła mnie wyprodukowana przez niego gra. Ile czasu, energii i wagarów kosztowało mnie rozpracowanie strzałów z trzech czwartych boiska, które wyciągały mnie z meczowych tarapatów.

— Dobry byłeś w SWOS-a? – zapytał.

— Tak myślałem, przynajmniej do czasu, kiedy nie zagrałem z ludźmi spoza mojej dzielnicy.

— Nie martw się – odpowiedział – w zeszłym roku zaproszono mnie na turniej w Niemczech i przegrałem wszystkie mecze.

Ha ha, śmiejemy się jak starzy koledzy. Część mojego mózgu próbuje mi wytłumaczyć, jak surrealistyczna jest sytuacja, w której plotkuję sobie z ikoną gier komputerowych, a on opala mnie z fajek.

Czas na ostateczne uderzenie. Mówię więc, że skoro już jestem w tej komfortowej sytuacji, to mogę też zmazać jeden ze swoich grzechów. Przyznaję się więc, że pomogłem skrakować jedną z wersji SWOS-a. W mojej obronie stają otaczający nas słuchacze – tłumaczą zmiany w prawie autorskim, dysproporcje w dochodach, brak dostępu do oryginałów, ogólną nieświadomość konsumentów itd. Znów wszyscy się śmieją, grzechy zostały odpuszczone przez najwyższą instancję. Hare sięga po kolejnego papierosa z mojej paczki, nachyla się do mnie i mówi:

— Teraz jest mi trochę mniej przykro, że zniszczyłem ci życie.

* * *

Ruszam znów na spacer. Muszę ochłonąć. Niedaleko znajduje się jakiś niezasiedlony budynek biurowy, którego schody idealnie wprost pasują pod mój tyłek. Siadam więc, rozkoszując się ciszą. Pociągam elektrolity z butli, jestem stary i zmęczony.

Z przeciwnej strony nadchodzi jakaś osoba, która po tym, jak zauważyła mnie na schodach, zaczyna powoli skręcać. Ojej, czy znów będziemy musieli odtańczyć taniec „Poznajesz mnie?”. W tym tańcu nigdy nie znam kroków i nie poznaję wielu ludzi, z którymi spędziłem wiele czasu, lata temu. To krępujące.

Osoba jest obca, pyta, czy może się przysiąść. Pewnie, że może. Moje zasady poznawania nowych ludzi są proste: jedna osoba, dobrze; dwie osoby, ech; trzy osoby, chcę wyjść. Siedzimy sobie na tych schodach, patrząc na kończący się powoli dzień, i rozmawiamy o demach. Zaczyna się od „w moich czasach mieliśmy tylko kamień i sznurek, a zobacz, jakie efekty się robiło”, tezy, z którą niezupełnie się zgadzam, ale potem znajdujemy równowagę między szacunkiem do tradycji i nadzieją, którą niesie przyszłość.

Zapytałem, chyba nawet bardziej siebie, czy my, którzy mamy tendencje do utyskiwania na współczesność, zrobiliśmy cokolwiek w sprawie edukacji tych, którzy przyszli po nas. I czy w ogóle jest jakaś szansa na powołanie tradycji, skoro wszystko, co mamy, to raptem trzydzieści lat komputeryzacji.

Nie znajdując odpowiedzi, wracamy na imprezę.

* * *

Znów biegam między grupkami znajomych, wypijam trochę wódki w krzakach z Jonem, ale moje wkurwienie z poranka zaczyna powoli sączyć się do krwiobiegu. Wszyscy są radośni, lekko pijani, wdychają ciepłe powietrze letniego wieczoru i rozmawiają głośno, poklepując się po plecach i udach.

To nie miejsce dla ludzi, którzy wydali już wszystkie żetony społecznej integracji i nie są zatankowani etanolem.

Znajduję knajpę i pytam, czy mają zwykłą, czarną herbatę. Mają. Osiem polskich nowych złotych. Trudno, azyl zawsze słono kosztuje. Wbijam się w ławkę na końcu sali, wydłubuję notatnik i staram się zrobić szkic notatki, zamiast której napisałem to, co czytacie.

Nagle zza rogu wychyla się głowa znanego scenowca.

— Opi, ty pracujesz?

— Nie, nie. Próbuję notatkę zrobić. Twój brat przywiózł mnie tu z takim przykazem. – Mówiąc to, pokazuję mu gestem notatnik z rzędami krzywych zdań.

— Jak to, zapisujesz tak? Na papierze, długopisem?

— Piórem. – Unoszę w jego kierunku stalówkę czerwonego pióra w wisienki.

Przez jego twarz przewija się wyraz autentycznego obrzydzenia. Widząc ten grymas, przez chwilę tracę dar mowy, a kiedy go odzyskuję, jestem znów sam. Tylko ja, notatnik i jakieś chujowe techno, które pozwala kucharzom przeżyć wieczorny dyżur.

* * *

Kiedy wreszcie udało się nam zebrać do odjazdu, nasza grupa wprost promieniała szczęściem. Odskocznia, stare, dobre czasy. Rozumiałem ich, ale te pozytywne emocje jakoś się mi nie udzieliły. Fatalnie jest jechać na imprezę w podłym humorze i zepsuć sobie samemu frajdę.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na stacji. W dwóch podejściach zakupiłem kawę dla Oli i po hot-dogu dla powoli usypiających na tylnych siedzeniach przyjaciół.

Pan na kasie powiedział, że „będę panu winien trzy grosze”. Zgodziłem się i powiedziałem, że upomnę się, gdy będę następnym razem.

Pewnie za rok.

IMG_4622


Korekta: Bianka Kowalewska
Zdjęcia: Świnioklub Schizerstwa Polskiego

PS. A czy Ty wiesz, że jest coś takiego, jak BeSquare, gdzie nadaję retro muzyczkę? Zacznij słuchać już dziś!

QR for Pixel Heaven 2014